Pędzące po orbicie sztuczne satelity, spalający się pył kosmiczny w atmosferze Ziemi, krążące w dalekiej galaktyce planety. To nie fantasy, lecz codzienny spektakl, który rozgrywa się ponad naszymi głowami. Wystarczy tylko w bezchmurną noc spojrzeć w niebo i podziwiać. Oczywiście gołym okiem zobaczymy tylko fragment widowiska, ale i to wystarczy, żeby poczuć magię wszechświata. A najlepszym ku temu momentem są rzadkie zjawiska, jak na przykład deszcz spadających gwiazd, który możemy obserwować co roku w połowie sierpnia.
W rzeczywistości nie są gwiazdy, ale meteory, a dokładnie jak przeczytamy w Wikipedii: „świecący ślad, jaki zostawia po sobie meteoroid (okruchy skalne poruszające się po orbitach wokół Słońca) lecący w atmosferze ziemskiej”. „Gdy drobiny wchodzące w skład roju meteoroidów dostaną się do atmosfery ziemskiej, tworzą intensywne zjawisko „spadających gwiazd”, czyli roju meteorów.” Tyle definicji. Przyznaję, z astronomii nigdy nie byłam orłem i specjalnie nie interesowałam się planetami i kosmosem. Ale obraz jaki ukazał się moim oczom zarówno 10, jak i 12 sierpnia, zachwyciły mnie swoim czystym pięknem na tyle, żeby choć trochę na ten temat poczytać.
Okazuje się bowiem, że na przestrzeni całego roku kalendarzowego mamy do czynienia z fenomenem spadających gwiazd, z tym, że to rój Perseidy jest najbardziej spektakularny (statystycznie można zaobserwować nawet do 100 zjawisk na godzinę!). Jego nazwa pochodzi od gwiazdozbioru Perseusza, z którego najczęściej wylatują spadające gwiazdy. Rój Perseidy ma inną potocznie przyjętą nazwę, a mianowicie „łzy świętego Wawrzyńca”. Wawrzyniec żył w III w., pełnił rolę diakona kościoła i zarządzał jego dobrami. Kiedy odmówił ich wydania na rzecz Rzymu, został spalony żywcem (a właściwie upieczony na ruszcie…). Jego męczeńska śmierć nastąpiła 10 sierpnia 258 roku na rozkaz Waleriana – cesarza rzymskiego.
To właśnie 10 sierpnia kilkanaście wieków później w pogodną, rozgwieżdżoną noc po raz pierwszy w życiu zobaczyłam spadającą gwiazdę. I to nie jedną, ale kilka. Niektóre ledwo zauważalne i czasami miałam wątpliwości czy rzeczywiście dostrzegłam ruch na niebie, czy tylko wzrok spłatał mi figla. Na szczęście moim oczom ukazały się również długie piękne ogony świetlne, które przez dobrych kilka sekund przecinały czarne niebo. Na obserwację tego niecodziennego spektaklu wybrałam się na Bielmonte, w okolicach Bielli. Ania, Polka, którą niedawno poznałam w Piemoncie (za pośrednictwem mojego bloga, z resztą :)) poinformowała mnie o zorganizowanej imprezie. Najpierw udaliśmy do jednego z hoteli, w którym zjedliśmy kolację, a następnie kilka kilometrów dalej na olbrzymim parkingu, pośród szczytów górskich, na wysokości ok. 1600 m n.p.m. i w całkowitej ciemności leżeliśmy na leżakach i oglądaliśmy niebo. Już podczas posiłku towarzyszył nam ekspert z Planetarium w Mediolanie i opowiadał o kosmosie, zjawisku spadających gwiazd, pokazywał przyrządy pomocne w obserwacji nieba.
Pod okiem miłośnika astronomii obserwowaliśmy nie tylko niecodzienny spektakl, ale również konstelacje gwiezdne (bardzo przydatnym i robiącym spore wrażenie był niesamowicie długi zielony laser, który umożliwiał dokładne wskazanie danego punktu na niebie) i, co ciekawe, Saturna. Mieliśmy do dyspozycji sześć teleskopów, dzięki którym charakterystyczna, otoczona pierścieniem planeta jawiła się prawie jak na dłoni! Tamtego wieczoru zdałam też sobie sprawę z niesamowitego ruchu na niebie. Gołym okiem są widoczne nie tylko samoloty, ale krążące po orbicie Ziemi sztuczne satelity. W sumie jest ich tysiące! Z daleka wyglądają jak ruchome gwiazdy lecące ze stałą prędkością. Łatwo je rozpoznać po światełku, które co jakiś czas gaśnie. Nie zmienia to jednak faktu, że największe emocje wzbudzały spadające gwiazdy i co jakiś czas można było słyszeć okrzyki zachwytu, westchnienia, a nawet oklaski. I chyba każdy, bez wyjątku, niezależnie od wieku, miał nadzieję, że przynajmniej jedno pomyślane życzenie się spełni.